Miłość

Samotność w kwarantannie, czyli cztery piętra nad ziemią

samotność i miłość w kwarantannie

Izolacja – to słowo kiedyś miało przecież inną wagę. Mniejszą. Wiele rzeczy było kiedyś innych i mniejszych. I wiele słów znaczyło coś zupełnie innego. W pustych oknach pustej Polski łatwiej zobaczyć dziś odbicie tego, na co do tej pory patrzeć nie chcieliśmy

***

Siedziałam na wąskim parapecie i patrzyłam przed siebie. Na szare, betonowe pudła z upchniętymi ludźmi. Jeden przy drugim, pozamykani na ograniczonej przestrzeni. O, tam po skosie na prawo chyba się kłócą. To okno dużego pokoju, widać jak jakiś młody facet w krawacie wymachuje rękami i coś pokrzykuje.

Szkoda, że nie słyszę. Za daleko.

Kto nosi krawat we własnym domu podczas kwarantanny?

Ja siedzę w dresie do biegania i majtam nogami na zewnątrz. Pode mną tylko trzy piętra. Za nisko chyba. Mam tu teoretycznie wszystko czego mi potrzeba. Butelkę wina z lewej i papierosy z prawej. Palę sobie w tym moim oknie, majtam nogami i oglądam pusty świat.

Zastanawiam się jak długo jeszcze to moje okno będzie moje. I ten mój parapet. Ratę zapłaciłam w zeszły wtorek, mam jeszcze na jedną. I tyle. Potem – wcześniej czy później – przyjdzie bank Millennium przez dwa „n” i dwa „l” i zabierze sobie to moje okno, mój parapet i moje dotychczasowe życie.

Umowę szef wypowiedział mi w dwa tygodnie po tym, jak w telewizorze ten zmęczony z brodą i ten drugi grzechotnik w okularach ogłosili epidemię. Odebrałam telefon i wysłuchałam, że szef zamyka naszą knajpę i mój bar, które wcale przecież nie były ani nasze ani moje. Wtedy nawet nie płakałam, on płakał. Powiedziałam mu, żeby się nie martwił i że wszystko będzie dobrze. On ma milion pięćset kredytu na tę knajpę. Tak powiedział.

Wszystko będzie dobrze.

Ta moja umowa śmieciowo-śmierciowa, ten mój kredyt mieszkaniowy, ten mój dres do biegania, to moje/nie moje okno, trzy czwarte butelki wina i pół paczki papierosów to wszystko co dziś mam w tym wstępie do apokalipsy.

No dobrze, mam też w szafce osiem paczek makaronu firmy Pastani z Wadowic i jakieś sosy w torebkach. Kupiłam w Biedronce, bo spanikowałam. Wszyscy ładowali koszyki tymi makaronami, jakimiś słoikami, warczeli na siebie, wyszarpywali z półek dziesiątki rolek papieru toaletowego.

Ten papier też wzięłam. I wino. Dobrze, że wzięłam wino.

Tam w dole jeździ właśnie policja i nadaje przez megafon, że mam nie wychodzić z domu. Takie polecenie wykrzykuje dla mnie i innych zamkniętych w betonowych pudełkach. Słyszę, że u sąsiada gra chyba radio, a u drugiego telewizor. Wiadomości jakieś, tylu zmarło, tylu się zaraziło. Sama tego nie oglądam, bo każda liczba jaką podają brzmi dla mnie jak „za dużo”. Zmarło 40, 150, 579 osób. Każda z nich ma przecież jakieś imię, nazwisko, jakąś twarz ma. Umierają samotnie, duszą się, charczą w upiornych pomieszczeniach oświetlonych świetlówkami, w szpitalu takim a takim, tu i tu. Ich ciała w workach jadą do pomieszczeń równie upiornych, tym razem wyłożonych jakąś starą glazurą. Łatwiej się to zmywa.

I leżą tam sobie i jest im już wszystko jedno. Worek przy worku, ciało przy ciele.

Ja nie mam tu ciała żadnego i nie mam tu nikogo. Śmierć podczas epidemii jest przerażająco samotna, ale życie przed tą śmiercią też jest takie.

Nawet uśmiechnęłam się dzisiaj do siebie, jeden raz, kiedy pomyślałam, że nie mogę wyjść z domu, a przecież i tak nie mam dokąd iść.

On zadzwonił dzisiaj, na chwilę. Z łazienki. Mówił bardzo cicho i puszczał bardzo głośno wodę z kranu. Przestraszony. Nie, nie bał się apokalipsy.

Jej się bał. Że usłyszy.

Mówił, że tęskni, ale że sama rozumiem.

Rozumiem, ja wszystko rozumiem. Ta przymusowa izolacja, ten niewidzialny wirus, te komunikaty na żółtych paskach, ta świadomość potencjalnego końca, te osiem paczek makaronu firmy Pastani, ten dopalający się papieros i ten mój/nie mój parapet otwierają przecież szerszą perspektywę.

W szybach pustego miasta odbija się pustka życia mojego. Duszy mojej.

Poczułam to tego dnia, gdy wszystko już wyhamowało. Spowolniło. Bez głowy zaprzątniętej codziennością, pracą, nocnym mieszaniem drinków w tej nagle zbankrutowanej knajpie za półtora miliona, bez szybkich randek i jeszcze szybszych deklaracji.

Bez jego oczu, w których moje tak lubiły się odbijać.

Bez jego głosu w mojej głowie, bez szykowania się, malowania, pielęgnowania. To wszystko nagle wybuchło mi pod czaszką.

Jestem sama.

Jestem tu sama.

A tu życie jakby nigdy nic. Uspokoiło się.

500 trupów dziennie. Uspokoiło się?

Wszystko będzie dobrze – powiedziałam wtedy do niego i kliknęłam słuchawką. Dziś nie da się już słuchawki odłożyć. Dziś nie da się już wielu innych rzeczy. Nie da się przede wszystkim już udawać sama przed sobą.

Kliknęłam, usiadłam w oknie i zapaliłam papierosa. Trochę ostatnio kaszlę i jestem taka zmęczona.

Czwarte piętro. Chyba za nisko.

Ten facet z psem pod moim oknem znów chodzi już z pół godziny. Chyba się cieszy. Rozumiem go. Wczoraj byłam wyrzucić śmieci. Zrobiłam włosy, umalowałam się, założyłam najfajniejszą sukienkę.

Po czwartej w tym roku kwarantannie zależało mi na tym.

Że jeszcze jestem człowiekiem, kobietą.

Na zewnątrz przespacerowałam się jeszcze dookoła osiedla, ale widoki nieszczególne. Do psich gówien na chodnikach dołączyły dziesiątki zużytych, gumowych rękawiczek i masek chirurgicznych. Lawirowałam między nimi, a w głowie dźwięczała mi pustka.

On nadal mi dźwięczy. W głowie mojej. Brzęczy. Zgrzyta. Trzeszczy.

Jak ten telewizor u sąsiada, który ciągle mówi o kolejnych zgonach.

500 trupów czy 50. Wszystko jedno.

Wszystko będzie dobrze.

***

Znowu zacząłem palić. Wiem, to głupie zwłaszcza teraz, gdy nie mogę wyjść, a ona wrzeszczy, że palę w domu.

Przy oknie przecież palę. W kuchni. Nie wytrzymam już dłużej.

To już 12 miesiąc na pracy zdalnej i dwadzieścia cztery godziny na dupie. Pamiętam, że jeszcze nie tak dawno, a tak dawno przecież, robiłem sobie osobistą kwarantannę. Choć nie przyszłaby mi wtedy do głowy ta nazwa. Nazywałem to wtedy „moim czasem”. Banalnie, co?

Głupio, co? Wiem.

Ona była wtedy po porodzie, dziecko dużo płakało, ona oczekiwała ode mnie równie wiele. Przynieś, kup, sprzątnij, weź, daj, nie teraz, nie dziś, nie mogę.

Bo mnie, kurwa, głowa boli.

Mówiłem jej, że ciągle mam nadgodziny. Po pracy godzinę, półtorej siedziałem w samochodzie zaparkowanym 350 metrów od domu. Tam, pod tym blokiem co zawsze da się stanąć na miejscu dla śmieciarki.

Siedziałem sobie, słuchałem muzyki z radia i się denerwowałem, że leci w nim samo gówno. Ale cieszyłem się wtedy. Tą izolacją swoją godzinną. Izolacją nierodzinną. Powtarzałem sobie, że wszystko będzie dobrze.

Wtedy – od maja do lipca 2018 – przeczytałem w tym samochodzie nawet książkę, coś czego nie robiłem od studiów. To było coś o ludziach zamkniętych w kamienicy, którzy nie mogą wyjść. Kolega mi pożyczył. Już pamiętam, „Instytut” się nazywało chyba.

Ale to już nieważne. Wszystko będzie dobrze.

Dziś miałem kolejną wideo-konferencję i kolejne spotkania, które załatwiłem przez email. Okazało się, że większość tych pieprzonych nasiadówek w korpo dało się tak załatwić. Wysyłając pieprzonego maila zamiast godzinnego wysłuchiwania tego pacana z marketingu, tego ze szczurzą mordą, co poci się pod pachami nawet w środku lutego. I tej mordy szefa nie muszę oglądać, bo na ekran w miejscu jego ryja naklejam sobie ostatnio żółtą karteczkę.

Dziś napisałem na tej karteczce „nie wytrzymam tego już”. Jeszcze dwa tygodnie temu pisałem po prostu „chuj”.

Coś niedobrego się ze mną dzieje.

Mały płacze, a ona ciągle ma pretensje. Moje biuro to kibel. Osiem godzin dziennie spędzam w kiblu, dyskutując o tym, jak ratować upadającą firmę.

Od roku pracuję zdalnie na kamerce, kurwa wasza mać.

Siedzę od 8 rano w kiblu, bo to jedyne w mieszkaniu miejsce, gdzie po prostu mogę zamknąć drzwi. Osiem godzin siedzę na sedesie, chyba że ona akurat musi wykąpać małego. Wtedy siedzę w kuchni, a jak zapalę to od razu w krzyk.

– A co jak zachorujemy? – pyta ona i nie mówi już do mnie właściwie nic innego. Choroba, choroba, choroba. Wirus. Ona ciągle ogląda amerykańskie i włoskie zwłoki w workach na TVN24. Jakieś trupy w samochodowych chłodniach, jakieś namioty na parkingach w Nowym Jorku. I te nasze obrazki, swojskie. Te szpitale w Łomży czy w Radomiu, tych lekarzy zarażonych, te mordy polityków, te wszystkie grafiki z tym wirusem.

Boi się, jęczy. Nie maluje się, chodzi w jakimś dresie.

Utyła.

Znaczy jeszcze bardziej, bo zaczęło się już w tym 2018.

Teraz znów patrzy w telewizor. Widzę ją z kuchni, słyszę jak jakiś nadęty człowieczek stęka o polityce. W dupie mam politykę.

Ja kurwa nie umiałem podjąć właściwych, życiowych wyborów a wy mi w środku epidemii mówicie o jakichś politycznych? Co szósty chory jest lekarzem, pielęgniarką, lub ratownikiem, bo nie umieliście kupić im cholernych maseczek i rękawiczek. Maseczki szyją teraz dzieci i staruszki na swoich wysłużonych maszynach, a wy fotografujecie się w swoich gabinetach i mówicie mi, że nie mogę wyjść z domu, ale mam głosować na prezydenta.

W dupie mam! Moja żona utyła!

Trzeci tydzień siedzę na tych 37 metrach z wyjącym dzieckiem i zapłakaną, grubą żoną i tylko cieszę się w duchu, że pensja wpłynęła mi na konto.

Pracuję – owszem – ale w kiblu! Nie mogę wyjść do firmy, nie mogę odpocząć w samochodzie, nie mogę wyjść do knajpy, nie mogę wyjść do niej.

Dzwoniłem do niej dziś i powiedziałem, że tęsknię, choć to raczej nieprawda.

Wszystko będzie dobrze – tak powiedziała.

Tęsknię – tak powiedziałem.

Wszystko będzie dobrze.

Z tą tęsknotą to kiedyś przecież mi się tak wydawało – tak niedawno przecież, a w tak innym czasie. Kwarantanna nakłada szerszą perspektywę. Strach o przyszłość pokazuje ci, o kogo naprawdę się boisz. O nią? Raczej nie. O żonę? Nie wiem. O dziecko? Chyba. O siebie? Wcale.

Zacząłem znowu palić, bo z okna w kuchni mogę patrzeć w stronę jej bloku. Niedaleko, co? Poszczęściło mi się tej nocy, w tej knajpie, wtedy. Sąsiadka prawie. Wygodnie było i tak inaczej przecież.

Tak ciekawie. Ciekawiej.

Trochę.

O, znów karetka jedzie, wyje. Akurat w jej stronę. Ale przecież u niej to tylko czwarte piętro. Spokojnie.

Jestem spokojny.

Palę.

Wszystko będzie dobrze.

 


Tekst powstał przy wsparciu Patronów.
A gdybyście i wy mieli ochotę rzucić we mnie monetą i wesprzeć moją pisaninę, to będę bardzo wdzięczny. Tu trochę o tym piszę. Jak chcecie, kliknijcie poniżej.

18 Responses

  1. Panie Borsuk. Napisz Pan książkę. Taką życiową. Taką jak tekst powyżej.
    Z przyjemnością bym czytała. Pozdrawiam.

  2. Ammmm, Panie Borsuk? Obserwuję i aktywnie korzystam z tego naszego świata i tak sobie myślę, że może jest tak, że zasada Pareto działa w naszym wypadku tak, że 80% masy ludzkiej musi zgnić i rozłożyć się do pierwotnej materii wcześniej przeżywając swoje życie w mękach by 20% mogło urzeczywistnić swój sen.
    Nie, nie jestem faszystą, ale patrzę na to jak funkcjonujemy i dla mnie człowiek nie brzmi dumnie. Może nie zasługujemy na szansę dla każdego, może nie…. I nie chodzi o to, że ktoś te męki ma nam zorganizować i dostarczyć pod adres korespondencyjny, nie my to sobie zorganizujemy. Sami sobie spuścimy wpierdol. Przy urnie wyborczej, przy wyborze kierunku studiów no bo skoro można administrację publiczną to po co fizykę, przy wyborze pomysłu na wieczór no bo skoro można Terminatora 8 to po cholerę książkę, przy wyborze obiadu bo skoro można coś do mikrofali to po robić bałagan gotowaniem, bo lepiej mówić głośno niż z sensem…

    No nie wiem, jakoś tak ta ludzkość poszła chyba za bardzo w ilość zamiast jakość…

  3. Dobry tekst.

    I dzięki za cynk o książce Kinga, jakoś mi umknęła w natłoku spraw 🙂

  4. Znów zaczął palić.
    Popalał wcześniej, jak wracał z tych nagodzin. Wiem doskonale, że połowę czasu siedział w zaparkowanym samochodzie. Koleżanka mi powiedziała, kiedyś na placu zabaw kiedy akurat chłopcy nie wyrywali sobie łopatek i nie jedli piachu. Z takim ironicznym uśmiechem.

    Nie dziwię się że siedział. Na naszych trzydziestu metrach, z nieustannie płaczacym przez pierwsze pół roku dzieckiem. Też bym nie wracała, tyle tylko że ja nie wychodziłam.
    Potem przestał siedzieć, ale nie wracał wcześniej.
    Nie jestem głupia.
    Widziaaąm ją nawet, ładna, zadbana, wiotka. Jak ja zanim przestałam się mieścić w swoje letnie sukienki, zresztą i tak się bym nie nosiła bo ciężko się rozpinały do karmienia.
    Nie dotykał mnie od pół roku.

    A teraz to.
    Boję się o małego. Ponoć dzieci nie łapią tak łatwo. Tylko on już wariuje z tego zamknięcia. Każdy dzień to walka żeby nie zwariować. Od pisków wibruje mi w głowie.
    Boję się o moich rodziców. Boję się że nie zapłacimy raty kredytu i będziemy musieli się wyprowadzić.
    On siedzi naburmuszony. Słyszałam jak z nią rozmawiał. Pewnie jak tylko będzie można wyjść okaże się że ma pilne spotkanie w pracy, zje śniadanie, które zrobiłam, założy skarpetki, które uprałam, bokserki, które dostał ode mnie na święta, koszulę, którą wyprasowałam i popędzi.
    Dla mnie niewiele się zmieni.
    Na spacer pójdziemy może, na plac zabaw.
    Ale teraz się boję.

    1. Kupiłaś mężowi bokserki na święta??….

      1. Ja nie mam męża 🙂 A to słaby prezent jest? Ja bym tam się cieszyła, jeszcze jakby takie były z fajnej bawełny i niebrzydkie to już w ogóle ekstra.

  5. Dawno nic u Ciebie nie komentowałam, chociaż czytam wszystko. Tak, to ja, ta, co Ci platoniczną miłość parę razy wyznawała 😀 Uczucie to zresztą pozostaje bez zmian.

    Jest wiele stron tej naszej (polskiej i ludzkiej) obecnej historii. Te opisane teraz przez Ciebie to pewnie dwie z tych najczęściej się powtarzających.

    Moja jest trochę inna. Ja jestem wśród tych, którzy wrzucali obrazek ze zdziwionym stworkiem i podpisem: „Gdy się dowiadujesz, że twój zwykły styl życia to «kwarantanna»”. Bo teraz wreszcie ludzie dowiedzieli się, jak na co dzień, latami, żyją osoby z ograniczeniami: poważnie niepełnosprawne ruchowo, chore psychicznie itp.

    Moja strona sytuacji to ta, gdy wreszcie nikt nie radzi mi, żebym „wyszła do ludzi”. I już nie muszę tłumaczyć, że fobia społeczna nie lubi „wychodzenia do ludzi”. Wreszcie nikt nie podejrzewa mnie o wywyższanie się albo niechęć, bo odmawiam spotkań – teraz nikt mi spotkań nie proponuje. I już nie muszę tłumaczyć, że połączenie introwersji z chorobą afektywną dwubiegunową typu II ½ (depresja u osoby z temperamentem cyklotymicznym) nie lubi spotkań, gdzie jest więcej niż 1:1 (ja i rozmówca) lub 2:2 (mój mąż i ja + dwie inne osoby). Że po większych/dłuższych, nawet najmilszych spotkaniach – choruję. Dosłownie jestem fizycznie i psychicznie wycieńczona.

    Niektórym moja strona sytuacji wydaje się fajna, bo siedzę w domu i „nic nie robię” (tak jeszcze miesiąc temu wszak postrzegano pracę zdalną), a teraz to mi żadna różnica. Ale różnica jest. Bo przyjaciela córka choruje i on nie ma dla mnie czasu. Bo mój mąż pracuje w Holandii i miał przyjechać w maju na urlop, a teraz nie wiadomo, kiedy przyjedzie. Bo żeby mógł przyjechać, to musi być już w miarę swobodny ruch graniczny i brak kwarantann. Zamiast maja więc… jesień? Nie, raczej nie, bo pewnie wtedy pójdzie druga fala zakażeń. Może więc kolejny maj? To będzie oznaczało, że nie będziemy się widzieć łącznie półtora roku…

    O niego boję się trochę (jeszcze dość młody, zdrowy, o niskim ciśnieniu i dużej odporności), o siebie nie boję się w ogóle (jestem poza grupami ryzyka i prawie całkiem odizolowana, poza tym mnie na moim życiu nie zależy od dawna – od ponad jego połowy, czyli od dnia, gdy zabiła się moja matka, a było to 22 lata temu – zależy mi tylko na jako takiej jakości tego życia).

    Czego mi brakuje? Swobody poruszania się po lesie (miałam od wiosny wrócić do jady konnej, którą na rok przerwałam z powodu śmierci jednej bliskiej powiązanej z końmi osoby i ciężkiej choroby – takiej ze śpiączką i „z niej to już raczej nic nie będzie” – drugiej takiej osoby). Pewności, kiedy zobaczę męża. Swobody zakupów spożywczych online, bo w moim mieście dostarczają je tylko dwie firmy, a obie mają terminy po 3 tygodnie naprzód i po takim czasie zwykle nie ma już prawie nic spośród towarów wybranych podczas zamawiania. I bardzo, bardzo mi brakuje normalnych rozmów. Mężowi w Holandii zmieniono miejsce zakwaterowania – gdy miał pokój pojedynczy, to gadaliśmy minimum godzinę dziennie, a często 2 czy 3, w dni wolne nawet 4 godziny. Teraz mamy po kilkanaście minut.

    Przy normalnej wersji mojej życiowej kwarantanny żyłam „od rozmowy do rozmowy z mężem”, „od koni do koni”, „od urlopu do urlopu męża” – to mi ograniczono albo odebrano, albo zabrano pewność, kiedy i czy w ogóle…

    Będzie za chwilę więcej samobójstw, więcej przemocy domowej, aż ludzie zaczną iść śladem Williama Fostera z „Falling Down”.

    A potem tak czy inaczej świat znów zacznie funkcjonować. I jeśli przeżyję, jeśli nie postawię na ostateczną ucieczkę, to znów tacy jak ja będą „zarozumiałymi dziwadłami, które nie chcą wyjść do ludzi, tylko siedzą w domu i nic nie robią”.

    Najstraszniejsze w tej sytuacji jest to, że tak naprawdę nie zmieni się nic. Ludzkość wskoczy w poprzednie koleiny albo wyryje sobie nowe, ale tak czy tak: znów będziemy gorzej niż niewidzialni. Dziś mamy swoją króciutką chwilę gorzkiej satysfakcji: normalni czują się jak my.

    1. cześć, jeśli masz energię, to napisz do mnie. Oferuję refleksję i rozmowę, tylko lub aż. Zaklęty w home office (od 15 lat, ale od niedawna z trzyosobową ekipą na głowie i czwartym członkiem drużyny w drodze), czuję że aktualna sytuacja stresuje mnie bardziej, niż mogłem przypuszczać. Chętnie wysłucham i podzielę się spostrzeżeniami.

      1. Po tych różnych wordpressach to się poruszam mało sprawnie… Nie wiem, jak się dogrzebać do opcji napisania bezpośrednio do Ciebie, więc pozwolę sobie zostawić swój adres (mam nadzieję, że Borsuk się nie pogniewa): floxanna (at) gmail (kropka) com 🙂

  6. Witaj Borsuku,
    To co napisałeś jest bardzo smutne.
    I całkowicie normalne.
    I niezmienne od lat.
    Ludzie od zawsze dokonują błędnych wyborów.
    Tylko teraz to widać bardziej.
    Ludzie od zawsze żenią się pochopnie.
    Od zawsze te związki są powikłane dzieckiem i kredytem.
    Tylko teraz to widać bardziej.
    Służba zdrowia od zawsze jest niewydolna.
    Tylko teraz to widać bardziej.
    Politycy od zawsze są cynicznymi draniami. Dla których stołek będzie ważniejszy od ludzkiego życia. Żaden rząd nigdy na poważnie nie zreformował ochrony zdrowia. I żaden nigdy tego nie zrobi. Bo jak napisał klasyk: „Na służbie zdrowia każdy się wyłoży. Po co ma iść na nasze konto?”
    Po prostu teraz to widać bardziej.
    Epidemia wreszcie się skończy.
    I co?
    I nic.
    Wszystko będzie jak przedtem.
    Tylko bardziej.
    Stanley

Dodaj komentarz